Diabelski Kamień

W okolicy miasta Drawna można natknąć się na duże głazy narzutowe. To pozostałość po epoce lodowcowej. Najbardziej znany z nich to "Diabelski Kamień" uznany w 1955 roku za pomnik sił natury. Znajduje się w jarze oddalonym na południowy-zachód od wsi Barnimie nad rzeką Drawą. Posiada obwód ponad 10, a wysokości około 2 metrów. Zapomniano jednak jego starej nazwy i dzisiaj określany jest jako "Głaz polodowcowy". Przed wiekami był to "Diabelski Kamień", a miejsce w którym się znajduje to "Diabelski Jar".

Jak głosi jedna z legend: diabeł znoszący wielkie głazy na budowę swej siedziby przy ujściu Drawy do jeziora, upuścił wielki głaz, który spadając wrył się głęboko, żłobiąc jar nad brzegiem Drawy. Inna z opowieści dotyczy wydarzeń, które rozegrały się w jarze w średniowieczu…

"Diabelski Kamień" Fot. I. Galas-Chruścicka

Bitwa w "Diabelskim Jarze"

Hasson Starszy Wedel nie brał udziału w bitwie ze względu na ranę. Mieczem wskazywał tylko swoim rycerzom nieprzyjaciół oddziały. Zdjęto mu pancerz i pozostał jedynie w koszuli z drucianej siatki. Wierny spowiednik – brat Peter – obwiązał krwawiące ramię rycerza płótnem zmoczonym w zimnej wodzie płynącej w pobliżu rzeki. Opatrunek miał powstrzymać nie tylko upływ krwi, lecz i nadchodzącą gorączkę. Ranny kazał wezwać syna Hansa. Przyjechał na spienionym rumaku przykrytym żółtym kropieżem z naszytymi czarnymi zębatymi kołami. Były to rodowe barwy Wedlów. Hans zdjął hełm z głowy i spojrzał na ojca. Wiedział, że jest ranny i wyczerpany walką. Ten jednak kierował walką dalej:

- Swój oddział trzymaj na uboczu. Idź z ludźmi w górę Drawy. Dotrzesz do naszego miasta Drawna i zbierz mieszczan. Następnie mostem pod zamkiem przejdziesz na drugą stronę jeziora i rzeki. Na sygnał z rogu uderzysz na wroga. To ważne zadanie. Od ciebie zależy wynik bitwy. Myślałem, że nie będzie ich tak wielu. Z Dewitzami walczymy od lat. Raz my niszczymy ich posiadłości pod Dobrą na Pomorzu, innym razem oni okradają nasze wioski pod Drawnem czy Tucznem. Właściwie to już nie pamiętam, kto zaczął tę waśń rodową pierwszy. Ruszaj! Im więcej ich wybijem synu, tym lepiej!

Obcy, wśród których byli rycerze rabusie z pogranicza Marchii – Pomorza i Wielkopolski coraz wyraźniej brali górę nad oddziałem wysłanym do bitwy jako pierwszy przez starego Hassona. Rycerzami i giermkami, wśród których byli liczni lennicy Wedlów z Drawna i Tuczna, dowodził tutaj najstarszy syn Hassona – Wedegon. Walczyli mężnie, lecz nie mogli sprostać naporowi przeciwnika. Jeszcze bardziej w ich serca zakradł się strach, gdy ujrzeli na czele Gerarda Dewitza, a u jego boku Maćka Borka. Gdy oddział najeźdźców uzyskiwał widoczną przewagę Hasson ponownie dał znak swemu słudze:

- Niechaj Fryderyk ze swymi do bitwy wejdzie. Czas na niego!

Ale i uderzenie ludzi drugiego syna Hassona nie zdołało przechylić szali zwycięstwa na stronę Wedlów. Na brzegu rzeki Drawy i w rozpadlinie, którą od leżącego w nim ogromnego głazu, nazywali ludzie Diabelskim Jarem, toczyła się zacięta walka. Ginęli zarówno Wedlowie jak i ich stronnicy. Wielu szlachetnych znalazło tego dnia grób w mokradłach lub rzece.,/

Gdy dał się słyszeć dźwięk rogu, z wielkim impetem na Pomorzan Dewitzów uderzyli ludzie Hansa. Trup padał gęsto. Ubrany na czerwono Gerard zwany Czartem, w błyszczącej zbroi i hełmie, rzucał do walki wszystkie swoje siły. Czuł, że może zwycięstwo przeważyć na swoją stronę. Robiło się ciasno; wielkie kłębowisko koni i ludzi; trzask; huk uderzeń mieczów i toporów na tarcze. Wielkie straty zadawali strzelcy Wedlów. Trafiali z kuszy w odsłoniętych jeźdźców. Gdy Wedlowie zaczęli odzyskiwać przewagę, Gerhard rzucił się ze swym oddziałem przez wodę. Niewielu jednak dotarło do brzegu. Część się utopiła, a innych ustrzelono jak zwierza na łowach.

Ranny Gerhard wydostał się z wody. Skrzyknął kilku swoich ludzi i już miał się wynieść z pola bitwy, gdy zza drzew wypadli mieszczanie drawieńscy. Po krótkiej walce schwytano Dewitza i kilku jego kompanów. Związanych doprowadzono do Drawna i wrzucono do lochu. W miejscu bitwy, zabitych pochowano pod Diabelskim Głazem we wspomnianej mogile. Nigdzie jednak nie udało się odnaleźć Maćka Borka.

Grzegorz Jacek Brzustowicz

 

"Diabelski Jar" Fot. I. Galas-Chruścicka

Wydrzy Głaz

Legendami owiany jest także "Wydrzy Głaz" leżący na brzegu rzeki Drawy w pobliżu Moczeli - niewielkiej osady leśnej w Puszczy Drawskiej. Według ustnego przekazu w czasach pogańskich, mieszkańcy wsi Barnimie szli po zachodzie słońca w dzień św. Jana na najwyższe wzgórze. Tam wcześniej chłopcy układali wysoki stos z suchych gałęzi. Aby stos był jak najwyższy wkopywano w ziemię suchą, ale nie starą jeszcze sosnę. Wokół niej układano gałęzie. Kiedy wszyscy już się zebrali, występował najstarszy gospodarz, który przy wtórze śpiewu zgromadzonych rozpalał stos. W tym czasie młodzież brała się za ręce, krążyła wokół ogniska i śpiewała obrzędowe pieśni. Kiedy płomień trochę się zmniejszył, odważniejsi chłopcy rozpoczynali skoki przez płonący stos. Wtedy dziewczęta, które zabrały ze sobą wianki, szły do pobliskiego dębowego lasu i tam na miejscu, które do dziś nazywa się Świętą Halą - w Lesie Radęcińskim odprawiały praktyki mające na celu rzucanie uroku miłości na wybranych młodzieńców.

Po odprawieniu tych obrzędów szły gromadą do rosnących jeszcze teraz starych Dziewiczych Dębów nad rzeką Drawą. Wystaje tu z wody ogromny "Wydrzy Głaz" zwany także "Dziewiczym Głazem". Dziewczęta siadały na nim kołem i wrzucały wianki na fale Drawy. Jeżeli wianek tonął był to znak, że wybrany chłopiec nie pokocha właścicielki wianka. Ale przeważnie wianki porwane silnym prądem wody, płynęły w dół rzeki. Tam czekali na nie chłopcy. Wszystkie wianki były do siebie podobne, lecz każdy czymś się różnił i może dlatego każdy chłopiec potrafił zawsze złapać wianek swojej dziewczyny, co stanowiło dobrą wróżbę dla młodych, zapowiadając szczęście i pomyślność w dalszym życiu. Ze złowionymi wiankami chłopcy biegli w górę rzeki, gdzie czekały na nich panny. Tu każdy dawał wianek swojej pannie i razem weseląc się wracali do domów.

Jeśli ktoś chciałby posłuchać pieśni, niech idzie w noc świętojańską nad Drawę, gdy zegary wybiją dwanaście razy. Starsi ludzie z Barnimia opowiadali, że dziś jeszcze zobaczyć można pogańskie dziewice jak pląsają wokół czterechsetletnich Dziewiczych Dębów, a potem siadają na "Dziewiczym Głazie" i śpiewają.

"Wydrzy Głaz" w Drawieńskim Parku Narodowym. Fot. E.Wnuk-Gławdel

Zamek Wedlów w Prostyni

Z zamkiem związana jest legenda. Ponoć w pewnej okolicznej wiosce, proboszczem miejscowego kościoła był chorobliwie skąpy kapłan, który przy ogólnej biedzie i doskwierającym głodzie parafian zgromadził w kryptach swego kościoła niesamowite bogactwa. Podczas słynnego najazdu Litwinów na Nową Marchię wioska została złupiona i spalona. Pogańscy Litwini nie oszczędzili także kościoła, który spłonął wraz ze swym proboszczem, lecz ukryte skarby pozostały. Miejsce po świątyni porosło roślinnością, a zakryte kamieniem wejście do krypt zasłoniła swoimi korzeniami wielka lipa, którą nazwano „Lipą Bogaczy” ( Schatzlinde). Mówiono, że w pokościelnej krypcie zadomowili się nocni rabusie. Nocami napadali na jadących miejscowym mostem kupców i znacznie pomnożyli schowane skarby. Panem pobliskiego zamku był Viviantz von Wedel. Miał on piękną córkę Gunhildę. Zainteresowała się ona opowiadaniami o bogactwach spod lipy. Pewnego dnia udała się w miejsce gdzie rosło to drzewo. Gdy przed nim stanęła zaczęła prosić by lipa ofiarowała jej swoje bogactwa. Wtem kamień odsunął się i z piwnicy wyszedł ładny młodzieniec. Wystraszoną, lecz ciekawą Wedlównę zaprosił do środka. Poszła. Oczom jej ukazały się bogactwa jakich nigdy nie widziała i o jakich nawet pomyśleć nie śmiała. Młodzieniec pozwolił jej delektować się widokiem tych skarbów lecz gdy chciała dotknąć znajdującego się na honorowym miejscu umieszczonego w pięknej szkatułce złotego florena z wizerunkiem diabła zareagował gwałtownie i nie pozwolił jej tego uczynić. Czas było wracać, młodzieniec wyprowadził zachwyconą dziewczynę na zewnątrz. Żegnając ją powiedział „Jeśli wyjdziesz za mnie ten skarb będzie twój, a jeśli nie, zamek twego ojca przestanie istnieć”. Wedlównę oblały zimne poty, oddaliła się szybko do zamku i nikomu o zdarzeniu nie powiedziała.

Pewnego dnia zawitał do zamku sokolnik, jego pojawienie się było tak nagłe, że nie rozumiano skąd się tu wziął. Pan zamku był zapalonym wielbicielem łowów z sokołem. Sokolnik zaczął zabawiać Wedla pokazem umiejętności swego ptaka. Zachwycony Viviantz już nie miał pytań i zaprosił nieznajomego do zamku na gościnę. Podczas uczty weszła Gunhilda, na chwilę jej wzrok spotkał się ze spojrzeniem przybysza. Dziewczyna zaniemówiła, rozpoznała w nim owego młodzieńca spod lipy. Wystraszona pośpiesznie opuściła biesiadę. Mężczyźni biesiadowali długo.

Rano von Wedel zorientował się, że jego gość, tak jak tajemniczo się pojawił, tak też nad ranem zniknął.

Tydzień po tej wizycie zamek zaatakowali nieznani zbójcy. Rozgorzała zacięta walka, lecz o dziwo razy mieczy nie wyrządzały napastnikom szkody. Natomiast obrońcy ponosili straty.

Na szczęście świtało już i atakujący oddalili się. W blasku jutrzenki Wedel rozpoznał przywódcę napadu. Był to jego dawny gość – sokolnik. Nim sokolnik zniknął krzyknął jeszcze Wedlowi na odchodne "Daj mi Gunhildę, a będziesz miał spokój” Napady o podobnym scenariuszu powtarzały się cyklicznie. Tylko cudowi należało zawdzięczać, że zamek nie został zdobyty. Szeregi obrońców topniały. Viviantz czując, że katastrofa może być blisko zwrócił się o pomoc do pozostałych członków rodu von Wedel. Jego apel pokazał jak wielka była rodzinna solidarność. Na wezwanie krewniaka członkowie rodu stawili się masowo. Najznamienitszym z nich był Wedegon von Wedel. Miał duże doświadczenie bojowe, więc objął komendę nad wszystkimi. Ledwo zdołał zapoznać się z sytuacją, a już w pierwszą noc po jego przybyciu nastąpił kolejny atak tajemniczych zbójców. Tym razem usłyszano ich zbliżanie się. Niestety ciemności nocy nie pozwalały zobaczyć napastników. Wedegon rozkazał by z wszystkich łuków i kusz wystrzelić płonące strzały lub bełty. Rozgorzał pożar, na jego tle widać było przemykające postacie. Kolejne strzały poleciały w ich kierunku, niestety mimo trafień nie wyrządziły szkody. Doszło do zwarcia wręcz i jak poprzednio napór atakujących powstrzymywała twarda postawa obrońców. Wśród nich były coraz większe ofiary. Natomiast cięcia ich mieczy nie wyrządzały „nocnym zbójom” szkody. Szturm przerwał zbawienny świt. W powietrzu rozległ się znany Viviantzowi głos „Daj mi Gunhildę, a będziesz miał spokój!!!”

Gunhilda widząc, że nawet kunszt Wedegona nic tu nie pomoże, zwierzyła się staremu wojownikowi ze swojej przygody z „Lipą Bogaczy”. Po wysłuchaniu płaczącej i zrozpaczonej krewniaczki Wedegon zebrał najroślejszych wojowników i wraz z nimi udał się pod lipę. Na miejscu, różnymi sposobami próbowali odciągnąć potężny głaz. Niestety bez skutku. Gdy ściemniało usłyszeli docho-dzące spod ziemi odgłosy. Szybko ukryli się w zaroślach. Głaz odsunął się i z oświetlonego korytarza zaczęły wybiegać schylone postacie. Gdy zebrała się spora drużyna, ruszyli w kierunku zamku Viventza. Tę okazję wykorzystał Wedegon. Nie wiedząc czy głaz zakryje wejście czy też nie, wbiegł ze swoimi lud ludźmi do środka.

Niezliczona ilość skarbów oślepiła wszystkich. Na tej górze złota nadal na honorowym miejscu stała mała szkatułka. Wedegon otworzył ją, w środku leżał ów złoty floren z głową diabła. Moneta niezwykle cenna dla herszta bandy. Widniejącą na niej podobiznę szatana Wedegon uznał za świętokradztwo ,zareagował natychmiast. Z całą siłą wbił w wizerunek diabła ostrze swego sztyletu, i przedziurawił monetę na wylot. Korytarzem zatrzęsło, Wedegon chwycił monetę i z swoimi ludźmi wybiegł na zewnątrz. Z nieba biły niesamowite grzmoty, rozgorzała wichura. Wtem w szalonym tempie, jakby przyciągnięci jakąś nadprzyrodzoną siłą, stanęli przed lipą „nocni zbójcy”. Nie było już wątpliwości, nie byli to zwykli śmiertelnicy. Wedegon podniósł przebitego florena i krzyknął „Idźcie w zaświaty pilnować skarbów i nigdy nie wracajcie!!!”

Potężny wir wciągnął zbójców do korytarza, głaz z wielkim łomotem zasunął się za nimi.
Wedegon podszedł i zakopał pod nim przebitego florena. Głaz spowiły korzenie lipy. Wokół zapanowała cisza. Już nikt nie niepokoił zamku Viventza von Wedel.

Opracował na podst: G. J. Brzustowicza („Czasy Wedlów”.Str.90-93 Wyd. ASz. Choszczno 2003) Andrzej Szutowicz.

 

Drawno zawsze było tolerancyjne

Drawno zawsze było tolerancyjne. Żyli w nim i Polacy i Prusacy, bez zwad, bez problemów. Nie dziwota, że zaczęli się tak­że osiedlać tutaj inni, na­wet przybyli z dalekiej Północy za jedzeniem - Nomadzi. Żyli oni z daleka od Drawna, żywiła ich puszcza. Dawała im po­karm i schronienie, była ich matką, żywicielką. Sami Nomadowie nie za­wadzali nikomu, nie kradli, nie brali udziału w zdarza­jących się bójkach. Jedy­nie mały Sigurn lubił prze­bywać w mieście. Ciągnę­ło go do gwaru, do ludzi, do hałasu przekupek. I tak mały dorastał - z chłopca stał się prawdziwym męż­czyzną. Jak przystało na Nomada człowieka przy­zwyczajonego do trudów i wyczerpujących podróży. Był silny, piękny i rozważ­ny. Lecz jego również spo­tkało nieszczęście, zako­chał się z wzajemnością w córce kowala - Marii. Była to kobieta niepospolitej urody i równie dobrego serca. Niestety, ojciec jej pragnął, aby poszła do jed­nego z pobliskich klasz­torów i została mniszką. Dziewczę się na to jednak nie zgadzało, miała praw­dziwie dzikie serce - cią­gnęło ją nieznane, dalekie krainy, niezbadane lasy i puszcze. Chciała poślubić Sigurna, jednak ojciec nie wyrażał na to zgody, a był to  człowiek wyjątkowo uparty. Problem nie sta­nowił tego czy miała zo­stać mniszką czy nie. Cho­dziło już o to, że wybrań­cem był Nomad, człek według miejscowych głupi, nieokrzesany i okrutny. Mimo to, że Polacy i No­madowie żyli obok siebie od wieków nie nawiązała się między nimi ufność.

Tymczasem Nomadowie różnili się znacznie od wizerunku stwarzanego im przez Polaków. Byli opanowani, spokojni i szczerzy na dodatek po­tulni. Nieuniknione były konflikty. Co jakiś czas słyszano o tym jak grupka polskich chłopów zaatakowała wioskę Nomadów, w której były przeważnie kobiety i dzieci. Ale w ostatnim czasie ataki na przybyszów były coraz częstsze i coraz bardziej okrutne. Wioski w lesie gromiono. Zabijano wszystkich, których się napotkało, osady były grabione i palone, Noma­dzi zaczęli uważać, że to wszystko z powodu Sigur­na, który sku­pił na sobie gniew miesz­kańców. Więc pojmano go i pozostawiono blisko drogi prowadzącej do Drawna, aby został przez miesz­kańców znaleziony. Nomadzi nie mylili się, ataki były z powodu Singurna. Kowal znalazłszy chłopa­ka wyłupił mu oczy i tak oślepionego kazał zostawić w środku lasu na zatratę i śmieć głodową lub zadaną przez dzikiego zwierza. Lecz znalazła go Maria. Ukochana Sigurna zabrała go do wioski No­madów, gdzie się nim opiekowała. Pomagała mu się odnajdywać w ciem­nościach, uczyła jak czuć nie patrząc, jak kochać nie widząc. Tak mijały lata. Dziewczyna była uważa­na za jedną z kobiet z wio­ski, uczestniczyła we wszystkich pracach w wiosce, pomagała jak mo­gła, mówiła ich językiem.

Kowal był jednak nie­zwykle pamiętliwym czło­wiekiem. Obmyślał zemstę na Nomadach, za to, że opuściła go córka. Zaczął oskarżać leśne plemię za wszystkie swoje proble­my i problemy innych. Mówił w mieście, że No­madzi to same kłopoty. W końcu podburzył tak dużą grupę Drawian, że zaata­kowali Nomadów. Drawianie nie oszczędzali niko­go. Mężowie, starzy, sta­ruszki, kobiety w kwiecie wieku ich mężowie ich dzieci wszyscy szli pod ostrze miecza. Napotkaw­szy Sigurna zadał mu długą bolesną śmierć - przywiązał do słupa i popodcinał żyły. Kiedy część kobiet, które były nad Drawą wróciła do wio­ski podniosły płacz i la­ment. Była wśród nich Maria. Zobaczywszy Si­gurna, odwiązała go od słupa i położyła na kolanach. Wiedziała, że go nie uratuje, a on męczył się jeszcze długą chwilę po czym wyszeptał  "kocham cię" i osunął się w jej ramionach i odszedł na zawsze. Maria była zrozpa­czona, nie chciała ani jeść ani pić. Pochowa­ła narzeczonego pod wiel­kim głazem niedaleko Dra­wy. Lud w mieście zwrócił się przeciwko kowalowi, wszyscy pamiętali co zro­bił z plemieniem Noma­dów. W końcu kowal i jego poplecznicy zostali rozerwani końmi, a to straszna śmierć. Maria, kiedy jej zabrakło łez przytuliła się do skały i zespoliła z nią. Ta skała jest do dziś, a ludzie nazy­wają ją Wydrzym Głazem. Nikt już nie pamięta o miłości aż po grób  i nikt się nie zastanawia dlacze­go ziemia wokół skały jest wiecznie mokra.